Co obejrzeć na Netflixie, kiedy ma się pół godziny (albo cztery)?

Wiecie, co mi się znudziło? Długie seriale Netflixa. Pamiętam, jak człowiek się zachwycał na początku, że wreszcie jest czas, żeby wszystkie wątki dobrze pokazać, że można się zapaść w fabułę na długie godziny i tak dalej. Tylko że na dłuższą metę się okazało, że w tych serialach jest mnóstwo niepotrzebnych, rozwleczonych scen, i często po prostu wieje nudą.

Druga rzecz, której mam dosyć, to typ fabuły. Po początkowej serii oryginalnych produkcji, które pokazywały niestandardowych bohaterów z nieeksplorowanych dotąd światów, wróciliśmy do hitów w rodzaju Altered Carbon czy Ozark – gdzie dzielny mężczyzna ratuje serial swoją zajebistością (nie wykazując się przy tym ani krztyną poczucia humoru). I pewnie, że od tej narracji są wyjątki. Ale mam wrażenie, że coraz ciężej je znaleźć.

Dlatego od jakiegoś czasu oglądam głównie seriale o odcinkach trwających pół godziny. Po pierwsze, nie ma w nich rozwleczonych niepotrzebnie scen. Po drugie, scenarzyści muszą się spieszyć, żeby w te pół godziny powiedzieć coś ciekawego. Po trzecie, jeśli serial okaże się słaby i nie będę miała ochoty dalej go oglądać, stracę tylko pół godziny, a nie godzinę czy więcej. I wreszcie po czwarte – te seriale tworzą skończone całości w czasie dającym się przewidzieć. Nie mam ostatnio dziesięciu czy dwunastu godzin, żeby czekać na satysfakcjonujące zakończenie. W krótszych serialach wystarczą cztery, trzy, a czasem tylko dwie godziny, żeby dostać finał i przynajmniej część odpowiedzi. To mi pasuje. Jeśli wam też, przygotowałam listę tego typu produkcji – niedługich, z nietypowymi bohaterami. Krótkie odcinki to format typowy dla sitcomów, i rzeczywiście kilka seriali na tej liście jest sitcomami. Część wychodzi z takiej formuły, dając jednak widzowi o wiele więcej niż tylko bezrefleksyjny śmiech.

Please like me

Please like me opowiada o grupie młodych ludzi, mieszkających w Melbourne. Właśnie kończą albo już skończyli studia i próbują się odnaleźć w świecie dorosłych. Główny bohater serialu siedzi w szafie tak głęboko, że nawet jego dziewczyna ma większą świadomość jego seksualności niż on sam. Do tego ma najlepszego przyjaciela z fobią społeczną, matkę z chorobą dwubiegunową i ojca, który próbuje ułożyć sobie na nowo życie po rozwodzie. Na drugim planie pojawia się plejada ciekawych postaci (jedną z ich gra Hannah Gadsby, znana ze stand-upu Nanette). Serial ma cztery sezony i naprawdę warto go zobaczyć ze względu na rozwój postaci na ekranie i twórców jako autorów dzieła, które z sezonu na sezon staje się coraz lepsze. Oprócz śmiesznych momentów pojawia się sporo bardzo trudnych kwestii, rzadko poruszanych w telewizji. Początkowo serial jest bardzo puchaty, z czasem skręca mocniej w stronę dramatu (ale bez przesady, dalej jest śmiesznie), by w końcu dać nam słodko-gorzki finał. A poza tym ma urocze czołówki.

Trinkets

Serial o trzech młodych dziewczynach, które poznają się na spotkaniach anonimowych kleptomanów. Produkcja ma swoje wady (scenariusz jest momentami mocno nierówny, a rozwiązanie akcji w finale zdecydowanie niesatysfakcjonujące), ale jej siłą jest pokazanie przyjaźni między dziewczynami. To rodząca się między nimi lojalność i zrozumienie są centralną osią serialu, chociaż oczywiście pojawiają się perypetie z chłopakami (i dziewczynami) czy problemy w relacjach rodzinnych. Serial ma zdecydowanie charakter dramatyczny, nie komediowy. Pojawił się już drugi i zarazem ostatni sezon, ale jeszcze go nie widziałam.

I am not okay with this

Siedemnastoletnia Sydney nie może dojść do siebie po samobójczej śmierci ojca. Nie dogaduje się z matką, ma problemy z agresją. Pewnego dnia jej frustracja nabiera niespodziewanej siły… niepokojąco przypominającej supermoce. Historia Sydney to klasyczna metafora dojrzewania, która najlepiej sprawdza się w scenach pokazujących nastoletni ból istnienia. Supermoce są właściwie tylko elementem podbijającym stawkę w grze i mają znaczenie drugorzędne. I am not okay with this jest zabawny, przemyślany, wizualnie interesujący i świetnie zagrany. Młodzi aktorzy dają z siebie wszystko, a grający Stana Wyatt Oleff kradnie każdą scenę, w której się pojawia. Zdecydowanie warto. Netflix niestety skasował produkcję, która miała mieć kolejny sezon (dzięki, pandemio), ale nawet jako mini-serial warto go zobaczyć.

Crashing

Zacznijmy od tego, że ten mini-serial autorstwa Phoebe Waller-Bridge miał skrajne opinie, i ja to całkowicie rozumiem, bo sama mam wobec niego bardzo ambiwalentne odczucia. Teoretycznie to sitcom, ale nie wiem, czy zaśmiałam się chociaż raz w trakcie jego trwania (a przynajmniej jedną scenę musiałam przewinąć, bo była tak żenująca). Akcja rozgrywa się w zamkniętym szpitalu, w którym mieszka grupa młodych ludzi, opiekując się budynkiem w zamian za niski czynsz. Szóstka głównych bohaterów próbuje nawigować życie, pracę i związki, dramatycznie nie dając sobie rady niemal w żadnej z tych dziedzin. Większość z nich jest okropna, smutna, dziwna, nieszczera (również wobec samych siebie) i chamska. A jednak coś w ich perypetiach przyciąga, trochę jak oglądanie wykolejającego się pociągu – wiesz, że to się skończy źle, ale nie możesz odwrócić wzroku. Jest coś autentycznego w postaci Lulu, która robi paskudne rzeczy, ale nigdy nie usprawiedliwia się w żałosny sposób, w Samie, który zachowuje się jak dupek, a jednocześnie z jego gestów przebija rozpacz. Serial ma też jeden z ciekawszych wątków LGBT, jaki widziałam ostatnio. Tak czy inaczej, to najkrótsza propozycja z całego zestawu – sześć odcinków po dwadzieścia minut, razem trochę ponad dwie godziny oglądania. Można przekonać się samemu, nie tracąc zbyt dużo czasu.

Feel good

Ta historia zaczyna się w miejscu, w którym większość seriali się kończy – kiedy główna bohaterka zaczyna związek z dziewczyną swoich marzeń. Para niemal od razu zaczyna razem mieszkać, ale nie wszystko układa się sielankowo. Dziewczyny wywodzą się z zupełnie różnych środowisk. Każda z nich musi zmierzyć się z własnymi słabościami i ograniczeniami, dorosnąć, żeby stworzyć dojrzały związek. Za scenariusz odpowiedzialna jest komiczka Mae Martin, która gra również główną rolę, w dużej mierze opartą na jej własnych zmaganiach z nałogiem, rzeczywistością i brytyjskim klasizmem. W epizodycznej, acz niezapomnianej roli matki Mae pojawia się Lisa Kudrow. Jest więc zabawnie, puchato i wzruszająco. Tytuł tym razem nie jest przewrotny – naprawdę macie szansę po seansie poczuć się lepiej.

Never have I ever

Pamiętacie, jak miałyście 15 lat i jedyne, o czym marzyłyście, to wyrwanie się spod skrzydeł nadopiekuńczej, hinduskiej matki, poderwanie jakiegokolwiek chłopaka i poprawienie swojej pozycji w szkole? Ja też nie, ale stosunkowo łatwo było mi się identyfikować z główną bohaterką Never have I ever z innych względów. Devi, poza tym, że wygląda na swój wiek (a do tego chodzi tak uroczo poczochrana, jak normalny człowiek, a nie jak człowiek poczochrany do filmu), również zachowuje się jak autentyczna nastolatka. Kłóci się z mamą, ciągle myśli o seksie, zawodzi przyjaciółki, jest egoistyczna, zarozumiała i złośliwa. Nie wygłasza podniosłych frazesów, popełnia mnóstwo błędów – i dobrze, bo kiedy człowiek ma piętnaście lat i niedawno stracił ojca, zdecydowanie ma prawo do tego, żeby nie być idealnym. Postać Devi jest niewątpliwie najmocniejszą stroną tego serialu (najsłabiej wypadają jej przyjaciółki, jakieś takie grubą kreską rysowane), ale jej arcywróg Ben też ma swój urok. Rzadko pokazywana w telewizji codzienność hinduskiej mniejszości w USA stanowiła dla mnie dodatkowy plus.

Wybrałam tylko kilka propozycji, które, jak mi się wydawało, są mniej popularne i znane. Jeśli spodobał wam się ten tekst, dajcie znać – może uda mi się napisać kolejny wpis na podobny temat (albo uzupełnić ten).

Dodaj komentarz