Popkultura i dzieci, czyli takie tam dywagacje pod tytułem „Co potomstwo zmienia w kulturalnym życiu człowieka”

calvin_and_hobbes_free_line_art_by_mellow77-d5528ht

Wpis będzie ilustrowany stripami z Calvina i Hobbesa, bo ten komiks to kwintesencja dzieciństwa.

[Całkowitą winę za powstanie tego tekstu ponosi Mysza z Mysza Movie.]

Kiedy usiadłam do pisania tego tekstu, zdałam sobie sprawę, że właściwie już nie bardzo pamiętam czasy, kiedy nie miałam dzieci. Dziecko zmienia człowiekowi perspektywę w sposób permanentny i ostateczny – nie ma powrotu do czasów „sprzed”. Z pewnych spraw rezygnuje się bez problemów, z innych z ciężkim sercem, a jeszcze z innych z ulgą. Spróbuję w kilku punktach podsumować, co się zmieniło w moim życiu, odkąd są w nim dwa małe, wymagające potworki. Oczywiście jeśli chodzi o stronę popkulturalną, bo jednak jest to blog o kulturze, a nie parentingowy. No i piszę o sobie, o mojej perspektywie matki dwojga dzieci poniżej piątego roku życia, w tym jednego naprawdę malutkiego. Im starsze są dzieci, tym bardziej życie zaczyna wyglądać „normalnie”, a kiedy wyprowadzają się z domu, wreszcie można odetchnąć (przynajmniej taką mam nadzieję).

Czas

Kiedy myślę o życiu sprzed dzieci, przychodzi mi do głowy przede wszystkim jedno – miałam powalająco dużo czasu. Masy czasu. Ogromy czasu, które przepieprzałam w sposób kosmiczny, chociaż przecież tak samo jak dziś pracowałam, spałam, robiłam zakupy, gotowałam i sprzątałam. A także oczywiście oglądałam seriale, filmy, czytałam książki i grałam w gry. Wciągałam całe sezony serialu w jeden weekend. Oglądałam trzy filmy jeden po drugim. I tak dalej. Na pewno to znacie. Cóż. W pewnym tekście na GeekMom przeczytałam kiedyś, że kiedy ma się małe dziecko, „maraton filmowy” oznacza, że się obejrzy cały film na raz i to jest prawda. Między innymi dlatego przez ostatnie parę lat oglądałam głównie seriale – można obejrzeć jeden 40-minutowy odcinek i z czystym sumieniem iść spać. Oczywiście najgorzej, kiedy ma się na stanie niemowlaka, który sam z siebie bywa wykańczający, a jeszcze do tego potrafi na przykład budzić się w nocy po kilka(naście) razy. Wtedy nawet te 40 minut okazuje się ponad siły.

calvin-hobbes-tv-3

Z czasem jednak dziecko rośnie i robi się lepiej. Można nawet wybrać się do kina (na przykład jeśli ma się wolny zawód, jak ja, można oddać dziecko do przedszkola, a samemu wybrać się do kina). Wszystko wraca do czegoś w rodzaju osobliwej normy. Właściwie czasem sama się zastanawiam, jak to możliwe – ma człowiek to dziecko i się nim zajmuje, do tego pracuje, gotuje, sprząta i tak dalej, czyli robi to wszystko, co robił wcześniej i jakoś daje radę, a przecież doba nie zrobiła się wcale dłuższa. No fakt, trochę krócej się śpi, ale to wszystko. Stąd moje wrażenie, że jako osoba bezdzietna musiałam straszliwie przepieprzać czas, bo przecież teraz mam go znacznie mniej, a robię z grubsza to samo, co kiedyś.

Ale to tylko część prawdy. Druga część jest taka, że człowiek po prostu wyrzuca z rozkładu zajęć rzeczy, na których mu najmniej zależy. Ja na przykład z dużą ulgą wyrzuciłam imprezy. Po pierwsze, i tak jestem raczej introwertyczna. Wystarczy, że mam dzieci, które wiszą na mnie cały dzień i wymagają, żebym odpowiadała na ich potrzeby i pytania. Prawdę mówiąc, moja wizja idealnego sobotniego wieczoru zawiera w sobie aktualnie takie elementy jak kanapa, kocyk, dobre jedzenie i żeby nikt do mnie nie mówił. Tak więc na imprezy chodzę rzadko i tylko do ludzi, których naprawdę lubię. Kolejna rzecz, którą wyrzuciłam z rozkładu zajęć, to dzieła kultury, które mnie nie porywają. Nie podoba mi się pierwszy odcinek serialu? Nie obejrzę kolejnych siedmiu, żeby się upewnić. Film do mnie nie trafia? Przerwę oglądanie po 10 minutach i włączę coś innego. Jeśli książka nie zachwyci mnie po 30-50 stronach, po prostu ją odkładam i więcej do niej nie wracam (chyba że z jakiegoś powodu uznam, że jednak powinnam doczytać do końca). W ten sposób zyskuję czas na czytanie i oglądanie tego, co mi się naprawdę podoba. Ekonomia rodzicielstwa.

CH870328_JPG

Dlaczego wolę planszówki niż gry komputerowe?

Właściwie tak sobie myślę, że rodzicielstwo to głównie zadanie z zarządzania czasem. Dlatego odkąd posiadam dzieci, znacznie wzrosło moje zainteresowanie planszówkami. Fakt, nie mam już czasu, żeby siedzieć do 2 w nocy i rozgryzać tych bardziej skomplikowanych, ale i tak w praktyce przedkładam je na przykład nad „fabularne” gry komputerowe. Dlaczego? Powody są dwa, a może nawet trzy. Pierwszy jest taki, że gra komputerowa to nader często rozgrywka jednoosobowa. Można oczywiście grać z towarzyszem/towarzyszką życia czy przyjaciółmi online, ale jednak miło jest się na przykład po całym dniu przytulić do żywego człowieka, który ma więcej niż dwa lata. Albo porozmawiać na tematy wszelakie. Trudno się to robi, grając jednocześnie w grę na pececie (nie mam konsoli, myślę, że mogłaby tu być dobrym rozwiązaniem i pewnie z czasem sobie sprawię). Tymczasem w przypadku planszówki jest to jak najbardziej możliwe. Drugi powód, związany poniekąd z pierwszym, jest taki, że można w planszówki zagrać ze znajomymi i przy okazji odbębnić spotkanie towarzyskie – dzieciaki biegają razem, walają się po podłodze i ogólnie próbują się nawzajem wykończyć, a my w tym czasie spokojnie sobie gramy (dotyczy dzieci powyżej trzeciego roku życia, których nie trzeba już nieustannie pilnować). A po trzecie, wychowuje się dziecko w przekonaniu, że planszówka to coś fajnego i w ogóle ciekawego, dzięki czemu jest szansa, że już za parę lat stanie się ono partnerem do gry i nie trzeba będzie nawet zapraszać gości.

calvin-and-hobbes

Czasami cierpię, że nie mogę zagrać na przykład w Wiedźmina. Ale wtedy czytam relacje innych graczy na FB (dzięki, Ćma Książkowa), powtarzam sobie, że mój komp i tak by nie wyrobił i pocieszam się, że zagram, jak dzieci podrosną i będę miała więcej czasu. Na razie muszą mi wystarczyć stereotypowe „kobiece” szybkie gierki na komórkę czy tablet, typu Plants vs Zombies, Jolly Jam, Smash Hit itp. Nawiasem mówiąc, tutaj też bywają gry lepsze i gorsze, ale to temat na osobny wpis.

Wszystko zaczyna nabierać nowego znaczenia

Dobra, może trochę przesadzam. Nie wszystko. Ale odkąd mam dzieci, na wiele tworów kultury patrzę dwa razy – raz dla własnej przyjemności i drugi raz po to, żeby zobaczyć, jaki świat kreują. Dotyczy to oczywiście póki co przede wszystkim bajek czy filmów dla dzieci, ale nie tylko. Patrzę też na reklamy, ciuchy i w ogóle wszystko, co nas otacza. Oczywiście przeważnie bardzo mnie to smuci, bo żyjemy w świecie zastanawiająco mocno nastawionym na konsumpcję i pozbawionym empatii. Ale czasem mnie też cieszy, kiedy trafi się jakaś perełka, kiedy komuś zależy i coś się zmienia na lepsze.

jon6_GIF

Przypomina mi się, jak sama byłam dzieckiem

Są dwie rzeczy, o których się jakoś mało mówi w kontekście rodzicielstwa. Pierwsza jest taka, że kiedy rodzą nam się dzieci, zaczynamy rozumieć własnych rodziców. Często dopiero kiedy mamy własne dzieci, możemy pewne rzeczy im wybaczyć, bo nareszcie zaczynamy pojmować, co mogli czuć i myśleć, kiedy my byliśmy mali. A druga jest taka, że kiedy człowiekowi rodzi się dziecko, wraca on wspomnieniami do swoich lat dziecięcych. I przypominają mu się wszystkie fajne bajki, książki, gry i zabawy. Ma też pretekst, żeby do nich wrócić. Czasem te wyprawy w przeszłość okazują się trafione, bywa, że całkiem z czegoś wyrośliśmy. Albo to, co dla nas było ukochaną bajką, naszym dzieciom w ogóle się nie podoba (smutek!). Ale w każdym razie to jest jeden z fajniejszych aspektów rodzicielstwa.

43122_tulimy-calvin-700

Poznaję nowe rzeczy

Jeszcze zanim zostałam matką, interesowałam się prasą, literaturą dziecięcą i tak dalej, trochę dlatego, że pracowałam w wydawnictwie dziecięcym, a trochę dlatego, że po prostu lubię dzieci. Ale wiele rzeczy miałam okazję odkryć dopiero wtedy, kiedy zaczęłam szukać ciekawych propozycji dla własnego dziecka. Przeczesałam półki w lokalnej bibliotece, po raz pierwszy trafiając na takie cuda, jak seria o Pettsonie i Findusie, Mamie Mu, Panu Brummie, Krowie Matyldzie czy książki Piji Lindenbaum. Dopiero z dzieckiem pierwszy raz obejrzałam serial Przygody Adasia i Tosi, film o psie Piorunie i tak dalej. Gdyby nie syn, pewnie nie sięgnęłabym po komiksy Tomek i Jacek. Piraci z Lua Lua, serię o Hildzie i wiele innych. Wiem, że tych odkryć jeszcze przede mną masa. I to jest rzecz, która mnie w macierzyństwie naprawdę straszliwie cieszy.

Nie mogę się doczekać, kiedy będę z dzieckiem czytała Harry’ego Pottera, Opowieści z Narni, Marcina spod Dzikiej Jabłoni i wiele innych ukochanych książek z dzieciństwa. A jeszcze bardziej nie mogę się doczekać tych wszystkich dzieł, których jeszcze nawet nie odkryłam.

Pewnie zmieniły się jeszcze inne rzeczy, tylko już o tym zapomniałam. Do dzieci człowiek jakoś szybko się przyzwyczaja.

3 comments

  1. O jak ja czekam, żeby z maluchami obejrzeć/przeczytać kultowe moje pozycje dziecięco-nastoletnie, a nawet studenckie. HP, Pan Samochodzik, Ania z Zielonego i Emilka ze Srebrnego, Pchła Szachrajka, Władca Pierścieni, Wiedźmin, Musierowicz, Chmielewska, Gwiezdne wojny, Matrix, komiksy o x-menach i transformersach… (i cała masa innych cudowności).
    Czekam i czekam a tymczasem moje 5-letnie dziecko chyłkiem poznało już i Gwiezdne wojny i Transformersów z tym, że jako nakładkę do gry Angry Birds i to jest moja ostatnio częsta refleksja, że dla nich to już nigdy nie będzie to samo, co dla nas, bo działają te różne licencje, potem cała masa gadżetów i – jak dla mnie – to jakieś takie wypaczone już jest. Bo porządek rzeczy typu: komiks a potem ekranizacja to spoko. Książka-film-gra (w dowolnej kolejności też), ale świat kreowany przez Angry Birds w różnych opcjach sprawia, że się wkurzam.
    Wkurzam i gram – przeszłam całe Angry Birds Transformers :), mega wciągające.

  2. Jestem duża i bezdzietna, a w Pettsonie i Findusie zakochałam się bez reszty 🙂
    Za to dzieci fajne są pod pewnymi kulturalnymi względami: pożyczam je sobie (niby dobra ciocia, ale to z egoizmu :D) żeby z czystym sumieniem pójść na przegląd teatru dla dzieci 🙂

Dodaj komentarz