Fight Club, czyli bunt kastrata

Uwaga, tekst zawiera spojlery.

Seans nr 1: Rok 2000. Wczesna wiosna. Kino Skarpa. Poczucie obcowania z czymś absolutnie zachwycającym.

Seans nr 2: Rok 2012. Późna jesień. Domowe pielesze. Poczucie absolutnego zaskoczenia sobą z przeszłości.

fight club

Po dwunastu latach obejrzałam ponownie Fight Club (tytuł polski – Podziemny krąg). Niesamowite, jak bardzo zmienił się mój odbiór tej historii. Niektóre aspekty odczytałam zupełnie inaczej niż dwanaście lat temu. Innych wtedy w ogóle nie zauważyłam.

W roku 2000 miałam dwadzieścia lat. Świat wokół mnie coraz bardziej się rozpędzał. Polacy zachłysnęli się kupowaniem, ale meble z IKEI wciąż jawiły się jako szczyt luksusu. Bezimienny Narrator filmu wydawał mi się kimś u absolutnego szczytu kariery i nie miałam pojęcia, co to jest Starbucks.

W świetle powyższych faktów nieco paradoksalny wydaje się fakt, że Fight Club odebrałam bardzo dosłownie, przede wszystkim jako film o buncie przeciwko konsumpcjonizmowi. „Pieprzyć system” – myślałam – „Ja nie będę tak żyć”. O ile mnie pamięć nie myli, marzyłam nawet o tym, żeby solidnie przylać komuś w mordę. A przecież nie wiedziałam nawet do końca, o jakim systemie mowa.

things we don't need

Dziś, dwanaście lat później, rozumiem to znacznie lepiej, bo i świat wokół nas w znacznie większym stopniu przypomina korporacyjną Amerykę. Dzisiaj wiem, że Narrator nie był człowiekiem sukcesu, ale szczurem, zamkniętym w klatce bezpiecznej, nudnej, jałowej egzystencji. Cierpiał na bezsenność, bo za wszelką cenę próbował ukryć przed światem swoje uczucia. Rosnąca w nim agresja wydaje mi się całkowicie zrozumiała.

Jednak oglądając Fight Club po raz drugi, zobaczyłam coś, co za pierwszy razem kompletnie mi umknęło, zapewne z powodu młodzieńczej naiwności.  Film jest nie tyle podżeganiem do rewolucji, co raczej satyrą na społeczeństwo. Narrator atakuje represyjny system, ale jednocześnie zastępuje go innym, działającym na identycznej zasadzie. W społeczeństwie jest nikim. W stworzonej przez siebie organizacji staje się niemalże bogiem, ale pozostali członkowie są nikim – wykonują jego polecenia bezwolnie jak roboty, ślepo wierzą w każde słowo, nie mają nawet swoich imion. Rewolucja jest wężem, połykającym własny ogon. Kiedy miałam dwadzieścia lat, ostatnia scena filmu wydawała mi się symbolizować zwycięstwo. Dzisiaj sądzę, że miała być raczej symbolem upadku.

Zabawne, że mając kilkanaście lat jesteśmy tak podobni do Tylera Durdena – chcielibyśmy zniszczyć otaczający nas porządek, nie zważając na konsekwencje, kontestujemy zastaną rzeczywistość, nie zastanawiając się, co można zaproponować w zamian i nie widzimy nic złego w rozwiązaniach siłowych, o ile cel wydaje nam się wystarczająco istotny. Ciekawe też, że najwyraźniej każdy nastolatek, również płci żeńskiej, może w jakimś sensie identyfikować się z Tylerem, który przecież jest wyobrażeniem „męskości” w czystej postaci.

wake up as a different person

Gif pochodzący z cudownej strony If we don’t, remember me.

I tu przechodzimy do najważniejszego aspektu filmu, którego w ogóle, ale to w ogóle nie zauważyłam, będąc dwudziestoletnim dziewczęciem – że Fight Club to w ogromnej mierze film o męskości. Narrator jest facetem, który stracił jaja. Chodzi na spotkania grupy wsparcia dla kastratów, bo tak się właśnie czuje. Jego wewnętrzne zwierzę mocy to… pingwin. Główny bohater czuje się do tego stopnia pozbawiony męskości, że stwarza Tylera Durdena – naładowanego testosteronem przystojniaka, który zamiast niego walczy, pieprzy, żyje, a w końcu tworzy armię i próbuje podbić świat.

Fight Club to również (a może przede wszystkim) film o mężczyznach czujących się ofiarami systemu, który sami stworzyli. Owszem, pojawia się w nim zewnętrzne zagrożenie w postaci kobiety – Marli. Ale powiedzmy sobie szczerze, Marla jest osobą tak słabą i niezrównoważoną, że nawet mentalnie wykastrowany Narrator nie może traktować jej poważnie. Bohater kieruje więc złość i frustrację przeciwko sobie samemu. Jedynym rozwiązaniem jego problemów okazuje się autodestrukcja. W tym świetle nawet idiotyczne z pozoru sceny, w których narrator walczy sam ze sobą na tyłach knajpy i w trakcie rozmowy z szefem, mają sens. W końcu w fight clubie nie chodzi tak naprawdę o to, żeby komuś przyłożyć. Chodzi o to, żeby oberwać. Ból to jedyne, co przypomina bohaterowi, że wciąż jeszcze żyje.

fight club

Większość pytań, które Fight Club stawiał w USA w 1999 roku (a jest ich znacznie więcej niż wymieniłam powyżej), jest wciąż (albo dopiero teraz) aktualnych w Polsce roku 2012. Dlatego namawiam na ponowny seans filmu Finchera. Może okazać się wyjściem do naprawdę ciekawej rozmowy.

3 comments

  1. Czy uwierzysz, że ja do tej pory nie widziałam „Fight Clubu”? Kiedyś go sobie wrednie zaspoilerowałam i teraz czekam, aż zapomnę (choć podejrzewam, że nie ma na to szans).

  2. Często mnie zaskakuje, jak bardzo się zmieniłam od pierwszej do kolejnej lektury/seansu. Wydaje mi się, że jestem ciągle tą samą osobą, a tu się okazuje, że nie.
    Ja dopiero niedawno obejrzałam „Fight Club”. Odczytałam go bardzo antykonsumpcjonistycznie (czyli chyba najprościej, jak można) Dziękuję, dzięki Tobie jestem ciekawa, jak będzie mi się go oglądać za 10 lat.

Dodaj komentarz