Krótki rant o blogowaniu za pieniądze

Dość dawno temu, bo na jesieni zeszłego roku, trafiłam na blog pewnej młodej osoby, która jęczała straszliwie, że świat schodzi na psy, bo blogerzy pragną korzyści materialnych za swoje teksty. Niestety blog od tamtego czasu został utajniony, więc nie podam linku do niego, bo i tak nie przeczytacie wspomnianego wpisu. Co gorsza, ja też go nie przeczytam, a szkoda, bo chciałam się do niego odnieść polemicznie, a trudno to zrobić, jeśli mowa o wpisie, który czytało się dziesięć miesięcy wcześniej. Tak czy inaczej, owa młoda osoba jęczała dość moim zdaniem pretensjonalnie na temat dwóch zjawisk – faktu, że blogerzy książkowi otrzymują książki od wydawnictw i faktu, że ludzie w Polsce nie czytają książek. Do tego drugiego zjawiska nie będę się odnosić, bo jak słyszę takie snobistyczne jęczenie, to mi ciarki po grzbiecie przechodzą, ale z drugiej strony jak miałam dwadzieścia kilka lat, sama byłam kulturalnym snobem i pewnie wygłaszałam podobne opinie, więc chwilowo nie będę się znęcać. Może kiedy indziej.

will_work_for_books_planner-r54b1ef18dc484046b2a81829a393db43_2i6o3_8byvr_324

Odniosę się natomiast do kwestii opłacania blogerów. Otóż autorka wpisu miała pretensję do rzeczonych blogerów oraz świata ogólnie, że przyjmując książki od wydawnictw tracą obiektywizm, rozmieniają się na drobne i ogólnie dostarczają czytelnikowi produkt pośledniej jakości. Tymczasem powinni bohatersko kupować te książki za własne pieniądze (nie wiem, czy pożyczanie z biblioteki również jest w tej sytuacji plamą na honorze) i dopiero wtedy udostępniać nam swoje przemyślenia, bo inaczej czujemy się (my, czytelnicy, oraz pozostali „uczciwi” blogerzy) oszukani.

Oczywiście w tej sytuacji problemów widzę kilka. Pierwszy problem jest taki, że gros blogów książkowych (jak zresztą w ogóle wszystkich blogów) prowadzą osoby młode, niedoświadczone i przede wszystkim, nieposiadające własnych dochodów. Naprawdę trudno mieć do nich pretensję, że jeśli dostają ofertę z wydawnictwa, by zrecenzować tę czy inną książkę, korzystają z niej. Są to zresztą blogi działające w systemie „krewnych i znajomych królika” – wspierane przez licznych przyjaciół, realnych i wirtualnych, którzy nie tyle poszukują obiektywnych, profesjonalnych recenzji, co porady z cyklu „a co byś poleciła?”. Takie porady zaufanych osób, których gust znamy, sprawdzają się świetnie w świecie rzeczywistym i dla wielu ludzi są najważniejszym źródłem wiedzy o pojawiających się na rynku nowościach, czy to książkowych czy jakichkolwiek innych, chociaż mają niewiel wspólnego z rzetelnością, a bardzo wiele z podobnym postrzeganiem świata. Trudno tu więc mówić o jakieś realnej szkodzie dla czytelnika, chyba że rzeczywiście komuś już kompletnie sodówka uderzyła do głowy i wypisuje wyłącznie peany, zmieniając się w blog reklamowy. Wydaje mi się jednak, że to się dość rzadko zdarza, a zazwyczaj, gdy nadesłana książka się danemu blogerowi nie spodoba, po prostu o niej nie napisze (umowy wszak nie podpisywali).

Inna sprawa, czy taki model promocji jak przesyłanie książek, płyt DVD i innych materiałów reklamowych do blogerów, którzy nie dostają przecież pieniędzy za swoją pracę od nikogo innego, jest w ogóle w porządku. Otóż moim zdaniem oczywiście nie jest. Dlaczego „oczywiście”? Bo wszelkie prowadzone przez psychologów społecznych badania pokazują, że gdy coś dostaniemy, czujemy się zobowiązani wobec ofiarodawcy, to raz, a dwa, że patrzymy na dany produkt bardziej przychylnym okiem, niż gdybyśmy dajmy na to zapłacili na niego w sklepie. W tym sensie o obiektywizmie w ogóle nie może być mowy. Zupełnie inaczej jest, gdy pracujemy w redakcji magazynu książkowego i dostajemy do ręki pakiet wszelkich nowości, jakie się na rynku pojawiły, ale za pracę płaci nam redakcja. Po pierwsze, nie czujemy się w żaden sposób wyróżnieni, a po drugie – kto inny ocenia naszą pracę. Nie wydawnictwo, na współpracy z którym nam zależy (bo lubimy sobie poczytać za darmo).

I tutaj przechodzimy do kolejnego problemu blogosfery, a mianowicie, że piszą w niej również ludzie, którzy się znają na tym, co robią. To są zwykle zapaleńcy i wariaci (jak inaczej nazwać człowieka, który ma pracę, rodzinę, znajomych, dom na głowie, a mimo to spędza czas, produkując w internecie kolejne posty, tylko po to, żeby podzielić się z innymi znalezionym przez siebie serialem, przeczytaną książką, obejrzanym filmem itp.), którzy w mniejszym lub większym stopniu zajmują się tym, o czym piszą. To nie jest tylko ich hobby, mają również narzędzia typu wykształcenie i doświadczenie, które pozwalają im dodać coś (a nawet całkiem sporo) od siebie. Którzy ocenią nie tylko fakt, że bohaterka była fajna albo nudna, ale również umieszczą książkę w kontekście międzynarodowego rynku, historii gatunku, zwrócą uwagę na język, konstrukcję, odniesienia do innych dzieł. To są ludzie, którzy mają wiedzę, a nabycie tej wiedzy kosztuje. Kosztuje czas, kosztuje również pieniądze, które wydają choćby na czytane we własnym zakresie podręczniki, almanachy, zbiory itp. I którym de facto za blogowanie płaci ktoś inny, najczęściej pracodawca lub zleceniodawca, który tej wiedzy od nich oczekuje. Ponieważ na tym świecie nie ma nic za darmo, żebym ja mogła napisać na swoim blogu o historii kina, ktoś musiał za to zapłacić – albo państwo, które mnie wykształciło, albo rodzice, którzy dali mi na bilet do kina, albo mój zleceniodawca, za wynagrodzenie którego kupiłam sobie adekwatny podręcznik.

Dlatego moim zdaniem zarzut autorki wyżej wymienionego bloga jest poniekąd absurdalny. Kiedyś, żeby wymagać od kogoś obiektywizmu, należało go solidnie opłacić. Bo aby być obiektywny i rzetelny, musiał przejść pewną drogę, nauczyć się czegoś, dowiedzieć, skończyć studia, obejrzeć tysiące filmów czy przeczytać setki książek. Dzisiaj wymaga się obiektywizmu od ludzi, którzy piszą za darmo i ma się do nich pretensję, że zdarza im się wykorzystać zgromadzony potencjał wiedzy i doświadczenia. To, że dziś blogerów, ale i dziennikarzy, opłacają wydawnictwa czy dystrybutorzy (ostatnio dowiedziałam się, że to właśnie dystrybutorzy danego filmu organizują dziennikarzowi kulturalnemu wyjazd za granicę na premierę i wywiad z aktorem takim czy innym, a on daje w zamian gwarancję, że materiał o danej produkcji ukaże się w piśmie, dla którego pracuje), jest postawieniem sprawy na głowie. Do obiektywizmu droga daleka, działa tu raczej sieć wzajemnych powiązań biznesowych, w którą jesteśmy zaplątani, czy nam się to podoba, czy nie i jakkolwiek byśmy nie chcieli być idealistyczni.

Nie zmienia to wcale faktu, że uważam, iż blogerzy powinni dostawać pieniądze za swoją pracę, z grubsza adekwatną do nakładu pracy weń włożonej (i mówię tu również o szmacie czasu i wysiłku, jaki kosztowało ich na przykład zgromadzenie wiedzy na dany temat, a nie tylko o czasie tworzenia pojedynczej notki). Blogowanie jest pracą, a przynajmniej może nią być. I przynajmniej część blogerów zasłużyła na regularną pensję z dodatkami i prawem do urlopu (o tobie mówię, Zwierzu Popkulturalny). Oczywiście, jest mnóstwo blogerów, którzy powinni dostawać za swoją pracę najwyżej kieszonkowe. Ale nie zmienia to faktu, że to, co robimy, jest wartością dla wielu ludzi. I powinno być opłacane.

Jednak ponieważ dzisiejszym światem rządzą prawa rynku, a nie sprawiedliwości społecznej, na takie pieniądze nie mamy i pewnie nigdy nie będziemy mieli szans. Rzeczywistość jest taka, jaka jest i możemy liczyć najwyżej na przysłany do domu egzemplarz powieści młodzieżowej, zaproszenie na pokaz prasowy albo koszulkę z wizerunkiem aktora X, którą możemy zaproponować w charakterze nagrody w zorganizowanym przez nas konkursie (nie żebym kiedykolwiek coś z powyższej listy dostała). Ale w związku z tym zarzucanie blogerom, że przyczyniają się do upadku kultury, bo opisują książki, które przysłało wydawnictwo, uważam za przejaw arogancji i buty, wynikającej z młodego wieku osoby, która zapewne nie musi na siebie zarabiać.

(Jeszcze na marginesie dodam, że z grubsza do tej samej kategorii zaliczają się według mnie regularnie pojawiające się pod blogami komentarze z cyklu „popraw błąd w zdaniu X, uważaj na przecinki, nie wrzucaj anglizmów” itp., pisane w tonie osobistej obrazy. Czy komentującego stać na to, żeby opłacić blogerowi redakcję i korektę? Nie? No to sorry, za darmo daje tyle, ile może, na ile starcza mu czasu, wiedzy i obycia.)

17 comments

  1. Myślisz, że rzeczywiście w przypadku redaktora można liczyć na obiektywizm wynikający z faktu, że jest opłacany przez gazetę, ewentualnie portal? Dziennikarze podobnie dostają prezenty, zaproszenia na pokazy, eventy, a także zwyczajnie kumplują się z osobami zatrudnionymi „po drugiej stronie”. Z tym, że oni nie chwalą się tym w social mediach i nie muszą tłumaczyć z tego w swoich artykułach. Gazety i portale utrzymują się w dużej mierze z reklam, więc zależy im na dobrych stosunkach z wydawnictwami i dystrybutorami, którzy dobrze płacą. Nie chcę przez to sugerować, że w związku z tym możemy w ogóle pożegnać się z obiektywizmem, a świat jest cały zły i skorumpowany, ale nie jest też tak, że na nich nie działa żadna presja, czy zasada wzajemności. Jednak to, czy dany redaktor albo bloger jest obiektywny da się wyczuć czytając jego recenzje przez dłuższy czas. Wtedy jego gust jest ci prawie tak samo znany jak twój własny i bezbłędnie potrafisz wyczuć fałszywą nutę. Z drugiej strony nie przeczę, że pewien problem istnieje i jak sama zauważyłaś nie leży on jedynie po stronie piszących recenzje, ale również wydawnictw, które wywierają naciski na produkcję wyłącznie pozytywnych recenzji. Była kiedyś taka duża akcja promocyjna książki „Poradnik pozytywnego myślenia”, według mnie całkowicie chybiona, kiedy egzemplarz wysłano do całej rzeszy blogerów, bez względu na to, czy wiadomo było o nich, że przeczytali w życiu choć jedną książkę, czy nie. Takie akcje strasznie psują wizerunek blogerów, którzy na co dzień zajmują się recenzowaniem książek. I nawet jeśli dostają je w gratisie, to pisząc recenzję mają na uwadze coś więcej niż kolejna książka za 30zł, którą by dostali od tego samego wydawnictwa, a jest nią reputacja i wiara czytelników w ich obiektywizm. Może trochę patetycznie to zabrzmiało, ale według mnie w czasach, kiedy blogów jest w internecie zatrzęsienie, to są właśnie wartości, na których powinno im zależeć. (przepraszam za ten długi komentarz)

    • A nie, to ja mówię o idealnej redakcji w idealnym świecie, gdzie dostajesz wszystko, co wyszło na rynku, wybierasz to, na czym się znasz najlepiej i oceniasz, jak umiesz najlepiej, niepomny układów i zależności finansowych, bo cię reklamy nie obchodzą.
      Oczywiście, że w dzisiejszym świecie dziennikarze są tak samo zależni od kasy, układów, dystrybutorów i wydawców, m.in. dlatego podałam przykład dziennikarzy filmowych i zagranicznych premier, gdzie to dystrybutor płaci za twój hotel i przelot, a nie redakcja, mimo że tekst ukazuje się później w czasopiśmie. I gdzie tu mówić o obiektywizmie. Z drugiej strony na pewno łatwiej jest napisać negatywną recenzję, jeśli ktoś jeszcze nad tobą stoi i cię poniekąd chroni. A większość czasopism z tej chwili wychodzi z sytuacji obronną ręką w podobny sposób jak blogerzy – wybierają do opisania głównie rzeczy dobre.
      Zresztą, jak się tak dobrze zastanowić, obiektywizm w ogóle nie ma prawa istnieć, bo zawsze coś na nas wpływa, osobiste sympatie na przykład.
      Raczej chodziło mi o to, że cały świat w tej chwili jest siecią zależności finansowych, a nam czyli blogerom się dostaje, bo w opinii niektórych jesteśmy ostatnimi sprawiedliwymi, którzy powinni pisać obiektywnie i rzetelnie, bez błędów ortograficznych i faktograficznych, wykorzystując swoją wiedzę i doświadczenie, doszkalać się i bukwico, oczywiście za darmo. Bo tacy z nas rycerze idei. A ja uważam, że blogerom tak samo jak wszystkim innym powinno się płacić (tylko jakoś nikt się do tego nie garnie i pewnie jeszcze długo nie będzie się garnął).

  2. Od dawna czytuję znacznie więcej recenzji blogowych niż drukowanych, więc gdyby iść za logiką autorki tekstu, który opisujesz, to regularnych dziennikarzy wypadałoby uznać za darmozjadów, a kasę przelać na blogerów. Co tylko dowodzi, że arbitralne wyrokowanie „komu się należy” przy użyciu własnego punktu siedzenia jest, hm, pochopne.

    Chciałabym jeszcze cichutko zwrócić uwagę, że bloger piszący nie tylko pochlebne recenzje książek otrzymanych nie musi być bytem wyłącznie teoretycznym. 🙂 Na przykład Moreni.

    Co do korektorskich komentarzy, zgodzę się, że ton „łachę ci robię, że to czytam” kasuje większość ich pozytywów. Ale jeśli ton jest przyjazny („O meritum myślę to, to i to. A przy okazji, tam ci się literówka przemknęła.”) to taki komentarz przyjmuję raczej jako czytelnicze pogotowie ratunkowe, taką właśnie życzliwą darmową korektę dla znajomego darmowego autora, niż obrazę majestatu. Choć osobiście z korektą rzadko się pcham, bo co ja uważam, to ja, a inny faktycznie weźmie i uzna to za napaść.

    A na koniec wyznam, że od lat kocham hasło ‚Feedback is my payment’. Jednym z największych fenomenów Internetu jest dla mnie właśnie fakt, że feedback to wyjątkowo silna waluta. Osobiście wolałabym pięć porządnych komentarzy od darmowej książki i stałego, chętnego do dyskusji czytelnika od współpracy z dowolnym wydawnictwem. Co nie znaczy, że wszyscy mają obowiązek czuć tak samo, a już na pewno nie znaczy, że feedback must be only payment! 🙂 Co ja bym wolała, jest moją odpowiedzią tylko dla zerojedynkowej sytuacji albo-albo i tylko przy spełnionym warunku „mam poza tym inną pracę i nie muszę wybierać między ubraniem a jedzeniem”. Prawdopodobnie autorka tamtego tekstu nie wyobrażała sobie sytuacji, że blog może być zarobkowo-zawodową pracą – dodatkową albo i główną.

    • Właściwie jak czytam niektóre teksty regularnych dziennikarzy, to rzeczywiście uważam ich za darmozjadów, którym należy się mniej niż blogerom, bo mają mniejszą wiedzę i gorsze rozeznanie.

      Czytelnicze pogotowie ratunkowe tak i jak najbardziej, dlatego mówię o komentarzach w tonie pretensji i focha, bo wiadomo, że jak ci życzliwy czytelnik zwróci uwagę, to zaraz poprawisz. W końcu nikt z nas nie jest nieomylny.

      Dla mnie w ogóle to jest mega pozytywne zjawisko, że ludzie piszą coś za darmo i chcą się dzielić swoją wiedzą, umiejętnościami itp. całkiem bezinteresownie (no dobra, za feedback). To jest dla mnie dowód, że ludzie, którzy twierdzą, że światem rządzi pieniądz, nie mają racji. Szkoda tylko, że to właśnie oni zazwyczaj mają ten pieniądz i nie chcą się nim podzielić z tymi, którzy mają inne zdanie 😉

      • Właściwie jak czytam niektóre teksty regularnych dziennikarzy, to rzeczywiście uważam ich za darmozjadów, którym należy się mniej niż blogerom, bo mają mniejszą wiedzę i gorsze rozeznanie.
        Mhm… (W takich wypadkach zawsze mi się przypomina co pisał Mark Twain w „Pod gołym niebem”: że wielu płaci ciężką gotówkę za „przygodę” polegającą na telepaniu dyliżansem przez mile zakurzonej drogi, ale gdyby im za to zaproponować zapłatę, uznaliby to za pracę, a potem od razu, że to męczące i im się nie opłaca.)

        Dla mnie w ogóle to jest mega pozytywne zjawisko, że ludzie piszą coś za darmo i chcą się dzielić swoją wiedzą, umiejętnościami itp. całkiem bezinteresownie (no dobra, za feedback).
        Podpisuję się czterołapnie! To jest Wartość przez duże W, wy wszyscy malkontenci co jojczycie o upadku wartości. Ale ta Wartość będzie miała wartość tylko tak długo, jak nie będzie traktowana jak obowiązek.

        To jest dla mnie dowód, że ludzie, którzy twierdzą, że światem rządzi pieniądz, nie mają racji. Szkoda tylko, że to właśnie oni zazwyczaj mają ten pieniądz i nie chcą się nim podzielić z tymi, którzy mają inne zdanie 😉
        Tyz prowda… 😀

  3. Pewnie, że blogerzy powinni być wynagradzani za swoją pracę. Wcale tego nie neguję i mi akurat nie przeszkadza to, że czytany przeze mnie bloger miałby raz na jakiś czas wydać mi się mniej wiarygodny. Serio. Tylko, że ciężko jest określić, kto i w jaki sposób miałby blogerowi płacić. Chyba takim najbardziej „sprawiedliwym” systemem byłby abonament, którego stawki określaliby sami czytelnicy. Tylko wtedy przekreślałoby to ideę internetu i blogów, która mówi, że treści w nich zawarte mają być darmowe. Nie byłoby to również korzystne z punktu widzenia blogera, bo rzadko kto płaciłby taki abonament wyższy niż najbardziej podstawowy (niski, aby ktokolwiek się na niego skusił). Prowadziłoby to również do powstania drugiego obiegu i piracenia. Drugi sposób zarabiania to reklamy banerowe i wszystkie systemy afiliacyjne, które teraz są zupełnie nieopłacalne i nieskuteczne z punktu widzenia reklamodawcy. No i zostajemy ze współpracą na zasadzie konkursów, recenzji i wpisów sponsorowanych, akcji facebookowych itp., które obecnie są popularne, ponieważ są wciąż w miarę wiarygodne dla czytelników i wybijają się ponad reklamowy szum, którego nauczyliśmy się ignorować.

    • Jasne, że nie wiadomo, jak takiemu blogerowi należałoby płacić. Nikt tego nie wie, ale spokojna głowa, w końcu ktoś wymyśli. W końcu to przez darmowe blogi z recenzjami m.in. pada prasa drukowana, więc jest cała masa osób zainteresowanych, żeby darmowy internet przerobić na internet płatny.
      Zresztą czy naprawdę ideą internetu jest to, żeby wszystko było w nim za darmo? Toż masa jest usług płatnych. Dlaczego i prasa w takiej formie czy innej (blogów czy portali internetowych) nie miałaby być płatna.

  4. Spotkałam się kilka razy z blogami książkowymi, które ewidentnie żyły dla współpratelników. Jednak nie byli to byle jacy czytelnicy, a inni blogerzy książkowi. To jedno wielkie kółko podbijałoc. Autorka jednego z nich potrafiła codziennie pisać nowy post, wyglądający jak żywcem wyjęty z tylnej okładki książki. I oczywiście przedstawiała w nim same pochwały. I wiesz co? Miała kupę czy sobie nawzajem statystyki odwiedzin i dzięki temu mogło liczyć na więcej ofert od wydawnictw. To marginalne przypadki, ale bardziej w tym momencie interesuje mnie to, jak wydawnictwa oceniają, z kim zawrzeć współpracę. Nigdy nie wchodzą na danego bloga, tylko walą na ślepo?

    Dziewczyna, która ma problem z recenzowaniem w zamian za fanty.. Też trochę ją rozumiem. Nie jestem na tyle poczytną blogerką, żeby ktoś mi współprace proponował, ale na pewno czułabym wewnętrzny przymus, żeby aż tak danej książki nie zjechać. Blogowanie już dawno przekształciło się jednak w biznes i nie widzę powodu, by z tego nie korzystać. Mimo wszystko dziwi mnie, że wydawnictwa decydują się na współprace tego rodzaju, skoro zapewniają one MOŻE marginalny wzrost sprzedaży. Chyba że mowa o zwierzu 🙂

    • Czasem jak patrzę, jakie reklamy umieszczają firmy w pismach za ciężkie pieniądze, to przestaję się dziwić, że wydawnictwa wysyłają książki komu popadnie. Bo jak ktoś ocenia, że opłaca mu się dać reklamę w piśmie X wyłącznie po liczbie sprzedanych egzemplarzy tego pisma (napędzonych np. przez dołożony do niego film0, to nic dziwnego, że potem nie trafia w target…

  5. Mam mieszane uczucia. Z jednej strony zdarza mi się dorabiać pisaniem, z drugiej – mam blog od czasów, w których nikomu się nie śniło blogowanie za kasę czy inne artefakty i może dlatego przemawia przeze mnie marudny tetryk. Poza tym mam dość romantyczny pogląd; blogowanie jest i będzie dla mnie głupio czasochłonnym zajęciem, w które człowiek bawi się po to, żeby podzielić się ze światem swoimi olśnieniami.
    Zaznaczam – zgadzam się bez dwóch zdań, że blogerzy robią mnóstwo dobrego w czasach, gdy tradycyjne media piszą o kulturze coraz mniej, i że często horrendalną robotę odwalają. Czy powinni być opłacani – nie wiem. Niektórzy być może. Problem w tym, że większość tego typu blogów zwyczajnie nie nadaje się do czytania, bo po trzecim zdaniu człowiek orientuje się, że autor nad czymś pieje, gdyż dostał to za darmo. Zatem tak, też popieram stanowisko „feedback is my payment”.

    • Myślę, że blogowanie jest alternatywną prasą naszych czasów. W takim sensie, że kiedyś zbierało się pięciu studentów, pisali sami artykuły na temat, który ich aktualnie najbardziej interesował (dajmy na to opowiadania fantastyczne), sami to redagowali, sami drukowali albo płacili za druk i kolportowali wśród znajomych. Potem z tych pieciu studentów jeden zostawał redaktorem pisma Fantastyka, pozostałych czterech szło w zupełnie inną stronę. Tyle że blogi mają zupełnie inny zasięg i nie potrzeba na nie takich nakładów finansowych. Ale mechanizm jest ten sam i idealizm też 🙂

  6. mam kilka chaotycznych myśli, bo mi upał wiadomo co z mózgiem zrobił:
    1. Dla mnie blogowanie to tak, jak wolontariat, czyli zaczynasz, bo chcesz, masz ten wewnętrzny przymus i już, a nie dlatego, że myślisz o potencjalnych profitach. A jak to się potem może rozwinąć, to już inna sprawa. Super wolontariusz, co się całym sobą angażuje i robi wiele dobrego też powinien móc zarobić. Dlatego super bloger… jak wyżej.
    2. Nie lubię blogów zakładanych w celach zarobkowych. Ostatnio na zasadzie znajoma-znajomej trafiłam na taki kulinarny. Było na nim pewnie z 10 przepisów (daruję opis jakich), blog działa od listopada, ale już dumne zaproszenie do współpracy jest.
    3. Recenzenci to mają czasem przechył w drugą stronę: taki jestem wyrobiony, że pomarudzę.ĄĘ

    • „Recenzenci to mają czasem przechył w drugą stronę: taki jestem wyrobiony, że pomarudzę.ĄĘ” – bo u nas imo recenzenci nagminnie mylą pisanie tekstów z misją oświecania narodu.

  7. Wymaganie/Oczekiwanie „obiektywizmu” od blogerów jest, przynajmniej dla mnie, idiotyczne. Poważnie ktoś szuka na blogach wyważonych analiz i recenzji książek/filmów/gier? Ja na blogach szukam osobowości – ludzi, którzy mają specyficzną, interesującą sieć memetyczną, preferencje, indywidualne gusta i to właśnie pod te gusta piszą recenzje, nie zawracając sobie głowy wydumanym „obiektywizmem”. I to jest fajne, bo daje czytelnikowi unikalną szansę na spojrzenie na dany twór oczami kogoś innego, o inaczej ukształtowanym umyśle – kogoś kto zwraca uwagę na te aspekty dzieła, nad którymi ja przechodzą do porządku dziennego i potrafi o tym zajmująco opowiadać, To jest według mnie MEGA wartościowe, ponieważ rozszerza moją własną percepcję odnośnie danego tekstu (pop)kultury. Kiedyś napisałem o tym manifest u siebie na blogasku (mam dwadzieścia kilka lat więc mogę być pretensjonalnym snobem, więc mogę pisać manifesty, QED).

    A co do monetyzowania treści na blogu – nie mam absolutnie nic przeciwko, choć sam czułbym się głupio, bo kto by tam chciał za moją pisaninę płacić.

    • Mnie się wydaje, że zmonetaryzowanie się treści na blogu może objawiać się jeszcze w inny sposób, a mianowicie taki, że np. jakiś portal zaproponuje ci współpracę na normalnych, rynkowych warunkach. I to też jest w jakiś tam sposób monetaryzowanie treści bloga.

  8. Przychodzi mi do głowy jeszcze jeden prozaiczny problem z płaceniem blogerom, a mianowicie podatki. Jak opodatkować te wszystkie „prezenty” od dystrybutorów na ten przykład? Jeśli dostajemy kasę za napisanie czegoś tam, to sprawa jest łatwa – część oddajemy fiskusowi i basta. Natomiast jeśli chodzi o butelki perfum, książki, bilety do kina… tutaj już kwestia się komplikuje.

Dodaj komentarz